Specjalnie wykwalifikowana grupa stu osób ląduje na Marsie. Mają oni być pierwszymi kolonizatorami i uczynić Czerwoną Planetę zdatną do zamieszkania. Cel wydaje się być dość jasny, ale ile głów tyle pomysłów na przekształcenie planety w zdatną do życia. Lub też pozostawienie jej, jaką jest.
Akcja książki „Czerwony Mars” dzieje się w niedalekiej przyszłości. Ludzkość wreszcie jest zdolna do wykonania misji kolonizacji i terraformacji Marsa. Po szkoleniach, kwarantannie i wielu kluczowych testach, wyselekcjonowano sto osób, które rozpoczną nową erę dla ludzkości. Trafiają oni na Czerwoną Planetę, która wita ich swoją surowością. Każdy z członków załogi ma swoje pomysły na prowadzenie badań, doprowadzenie planety do użytku oraz swoje idee, które mogą wpłynąć na przyszłość Marsa.
Początkowo wszelkie konflikty są na tle naukowym i udaje się wiele doprowadzić do konsensusu z pomocą Ziemi lub wewnątrz kolonistów. Nawet różne wizje nie są w stanie zniszczyć pewnej więzi, która zbudowała się między pierwszymi ludźmi na Marsie. Mają oni do dyspozycji najnowsze zdobycze techniki i sami opracowują nowe rozwiązania, które prowadzą do coraz lepszych warunków do życia na tej opustoszałej planecie. Dopiero dalsza przyszłość i pojawienie się kolejnych ludzi prowadzi do wielu niepotrzebnych wydarzeń.
Kolonizatorzy z czasem dążą do tego, aby Mars stał się niezależny od Ziemi. Tutaj wchodzi jednak ludzka natura. Pojawiają się różnego rodzaju sabotaże, intrygi i nieporozumienia z władzami na Ziemi. To wydaje się prowadzić do nieuniknionego konfliktu, który może eskalować nawet w agresję. Czy ludzie na Marsie będą musieli walczyć o swoje racje niczym dawni kolonizatorzy Stanów Zjednoczonych, którzy przeciwstawili się Wielkiej Brytanii?
Kim Stanley Robinson zbudował naprawdę ciekawą powieść. Muszę autora pochwalić za świetne przedstawienie Marsa, szczególnie pod względem geografii, atmosfery panującej na planecie oraz zjawisk, jakie mogą pojawić się na powierzchni. Do tego dorzucił prawdopodobne skutki rozpoczęcia terraformacji i jak mogą odczuwać je bohaterowie na własnej skórze. Chce tu zaznaczyć, że autor musiał naprawdę bardzo porządnie przygotować się do tej ważnej „podwaliny” do swojej powieści. Została ona napisana na początku lat 90. XX wieku, a więc wtedy internet nie był na poziomie, który mamy obecnie. Dostęp do wszelakich źródeł wiedzy nie był na wyciągnięcie ręki. Tym bardziej należy się pisarzowi wielki szacunek.
Pomijając aspekty planetarne, Robinson świetnie oddał charakter ludzkości. Niby kolonizatorzy odbyli długą podróż i oddalili się mocno od Ziemi. Wszyscy chcieli oddać się misji kolonizacji Marsa i rozpoczęcia procesu terraformacji planety. Różne wizje sprawiają, że dochodzi do pewnych konfliktów, zgrzytów i skupieniu się na własnych pomysłach. Początkowo kolonizatorzy nawet przy tych waśniach potrafili jakoś się dogadywać, choć nie zawsze współpracowali, idąc w różnych kierunkach.
Prawdziwy apogeum „ludzkości” zaczyna się, kiedy na planetę może trafiać więcej osób. Za nimi idą różne problemy, cechy kulturowe, religijne, priorytety związane z pracą i zarobkiem. Wśród nowych nie zawsze idzie chęć uczynienia Marsa wolną i niezależną planetą. Tutaj autor też ciekawie poprowadził powieść przez wątki polityczne, intrygi i sabotaże. Zbyt wiele różnic pomiędzy władzami ONZ, firmami nastawionymi na zysk oraz ludźmi mającymi świetlaną wizję przyszłości na Marsie, musi doprowadzić do eskalacji konfliktu.
Robinson zbudował „Czerwony Mars” na ludziach z mocnym charakterem. Pierwsi kolonizatorzy, to osoby mocno oddane swoim pomysłom i chcącym je realizować za wszelką cenę. I to właśnie głównie oni są czynnikami wpływającymi na przebieg całej powieści i na punkty zwrotne. Początek książki pozwala nam lepiej zrozumieć kolonistów, co później pozwala nam zrozumieć ich postępowanie.
Ta książka ma też mankamenty. Jak już wspomniałem, autor miał dużo ciekawych pomysłów i wizji. Jednak niepotrzebnie w wielu miejscach zbyt dokładnie chciał wytłumaczyć czytelnikom dane zachowania postaci, aspekty technologiczne, naukowe i przez to momentami niektóre wątki są niepotrzebnie wydłużane. Wchodzą też tłumaczenia naukowe i techniczne, a to wszystko może sprawić, że część czytelników porzuci tę książkę. Osobiście lubię takie „techniczne wyjaśnienia”, ale wiele ludzi szuka przyjemności w czytaniu i te wątki powieści mogą zaboleć.
Dodatkowo czuć przez te 900 stron, że autor buduje napięcie i prawdziwa eksplozja jego wizji nadejdzie dopiero w drugim tomie. Nie chcę tutaj psuć i spojlerować, dlatego tylko dodam, że sama końcówka jest zachęcająca. Tylko obawiam się, że część czytających może do niej nie wytrwać.
Moja ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz